caster caster
22
BLOG

Wypoczynek

caster caster Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Jako, że minął prawie tydzień od zeszłej niedzieli i do tematu można podejść już na chłodno, ta notka będzie o wynikach eurowyborów. Żartowałem. Ta notka będzie o wypoczynku.

Jestem o tyle szczęśliwym człowiekiem, że w chwili obecnej znajduję się praktycznie w połowie czterodniowego długiego weekendu. Nie jest to może ilość czasu pozwalająca na beztroski wypoczynek na jednej z egzotycznych plaż, ani wystarczająca na to, aby zapomnieć zupełnie o pracy i codziennych obowiązkach, ale być może z tego właśnie powodu przyszło mi ostatnio zastanowić się nad sensem pogoni za jako takim wypoczynkiem pod wpływem chwili. Rozumiem przez to chęć spędzenia wolnego czasu, który spadł na nas od tak znienacka i, jak przebiśnieg na Syberii, roztoczył nadzieję na kilka barwnych chwil, nie ważne że tylko na moment, ważne że namacalnych.

Tak więc wyobraźmy sobie, że trafił nam się nad wyraz przypadkowy dzień wolny od pracy / uczelni / telewizji / pilnowania wnuków. Niech to będzie piątek, lub wtorek. Uradowani szybko dochodzimy do wniosku, że warto byłoby pożytecznie skonsumować ten czas, jednakże bez zbędnego planowania i rozpisywania harmonogramu na te, w danej chwili bezcenne, kilkanaście godzin. Idziemy na żywioł, z iskrą młodzieńczego szaleństwa i nutką dojrzałej nadziei na pomyślność naszych poczynań.

Z pogardą rzucasz ostatnie tego dnia spojrzenia na przesadnie sterylny blat kuchenny, tak nudny i codzienny, że malując go plakatówkami w kolory tęczy czułbyś że właśnie zmarnowałeś dwanaście słoiczków farb. Ostatnie tego dnia spojrzenie na laptopa, tak drętwego w swym kształcie i tak pozbawionego życia w swym skomplikowaniu. Z odrazą trzaskasz drzwiczkami od lodówki, nie chcąc już widzieć resztek dżemu truskawkowego i słoiczka oliwek. Koniec z tym. Choć na jeden dzień odżyjesz od nowa. Choć na kilkanaście godzin będziesz wolny i szczęśliwy.

Postanawiasz spontanicznie wyruszyć do Krakowa, by spędzić niecodzienne i innowacyjne najbliższe dziesięć godzin. Wyruszasz więc na dworzec PKP, by jak przystało na prawdziwego jednodniowego turystę, skorzystać z dobrodziejstw publicznej komunikacji i jednocześnie czuć się wolnym od zgiełku samochodowego ruchu, klaksonów, drętwych nadgarstków od ściskania (z nerwów) kierownicy samochodu, korków i kontroli prędkości. Po spędzeniu dwudziestu minut w kolejce do kasy, kupujesz bilet za, przypuśćmy, osiemdziesiąt złotych i już po kilku chwilach stoisz na peronie czekając na pociąg. Po wejściu do ów środka lokomocji i zajęciu wygodnego miejsca w przedziale dla niepalących orientujesz się, że powinienem wcisnąć i przytrzymać przez chwilę klawisz backspace, gdyż takowego wolnego miejsca w ogóle nie ma. Stoisz więc ściśnięty na korytarzu, przytulony do jeszcze bardziej ściśniętego plecaczka z sześcioma kanapkami z pasztetem podlaskim i rozpływającymi się, bynajmniej nie z rozkoszy, pomidorkami liliputkami. Jest gorąco, aczkolwiek sytuację wentylacyjno-klimatyzacyjną ratuje otwarte tuż obok okno, w kierunku którego z perfekcyjną częstotliwością naszpikowany kilkoma puszkami piwa zimnego jasnego, piwa zimnego jasnego żołnierz wydmuchuje dym tytoniowy. Standardowo, na ramieniu nie ma ani jednej belki, choć może to takie szczęście w nieszczęściu, myślisz sobie.

Dojazd do następnej stacji zdaje się trwać wieki, choć wreszcie doczekujesz się tej chwili, by szybko zająć zwolnione przed chwilą przez grupkę trzech przejezdnych pseudokibiców miejsce. Zostawili szalik, choć przecież zimy nie ma ani trochę. Może to tu kręcili reklamę Sprite, myślisz. W ferworze perypetii faceta z wózkiem pełnym napojów i grubej baby, co chwila wychodzącej siku, tym samym machając wciąż spoconą torbą w okolicach Twojej głowy, docierasz w końcu do finałowej stacji Twojej podróży. Gdy wychodząc z pociągu, masz zamiar wreszcie spojrzeć w niebo, odetchnąć głęboko i wrócić spacerkiem do domu, orientujesz się, że przecież jesteś w Krakowie, średnio 250 kilometrów od Twojego miejsca zamieszkania. Trudno, może to takie szczęście w nieszczęściu, myślisz i zabierasz się do wycieczki.

Kraków. Miejsce magiczne, turystyczne, przyjemne i zawsze zadziwiające. Więc od czego by zacząć? Nie bij się z myślami, i tak po chwili wahania trafiasz na rynek główny, tam gdzie wszyscy możliwi turyści. Cokolwiek byś nie planował i czegokolwiek byś nie pragnął, trafisz tutaj, więc nie maż się, tylko zrób kilka zdjęć, tak jak choćby stojąca obok wycieczka czterdziestu pięciu Chińczyków z Canonami na szyjach. Ciężar całej tej aparatury zdaje się odbierać im kolejne, bezcenne kilka centymetrów ich wzrostu. Cieszysz się, że Ty masz tylko tajwański compact, poza tym jesteś o głowę wyższy od statystycznego Chińczyka. Po zrobieniu kilku zdjęć wpadasz na odkrywczy pomysł, że dobrze byłoby coś zjeść. Upewniasz się ów pomysłu tym bardziej, gdy rozwierając wrota Twojego świeżo zakupionego plecaka turystycznego, widzisz coś na kształt zupy zupy pomidorowej gotowanej na pasztecie podlaskim. Nie przyda się nawet stojącym kilka kroków dalej, żebrzącym o jedzenie Cyganom, myślisz. Prawdopodobnie tak, zwłaszcza, że otrzymanymi od kogoś, prawdopodobnie innego turysty, kanapkami z serem Fromage i koperkiem, uprzednio formując z nich prawie idealne kulki przypominające mini piłki lekarskie, ciskają w logo McDonalds znajdujące się rzut beretem stąd. Tą postawą zdają się manifestować swój wrodzony antyglobalizm. Może nawet należą do Zielonych.

Kilkanaście chwil później i kilkaset kroków naprzód znajdujesz knajpkę, w której serwują ryby i pszeniczne piwo. Po wątpliwym nasyceniu się rzekomo prawdziwym norweskim szprotem długości trzydziestu centymetrów, nafaszerowanym sosem pomidorowym, podanym z sałatką ze szpinaku nafaszerowanego ośćmi i wypiciu litrowego pilsa, postanawiasz udać się dalej. Szybko dopada Cię banda kilku przekombinowanych wizualnie kolesi, którzy twierdzą że są prawdziwymi Indianami i że za jedyne dwadzieścia pięć złotych możesz zrobić sobie z nimi zdjęcie. Jako, że należysz do ludzi, którzy zawsze zarzekają się, iż nie są naiwni, szybko godzisz się i po krótkiej chwili stoisz w rządku z trzęsącymi się i machającymi swoimi pióropuszami i tomahawkami czterema kolesiami, uśmiechając się do piątego z nich, trzymającego Twój własny tajwański compact. Gdy Twój sztucznie wymuszony uśmiech błagalnie drgającymi wargami czeka na finalne pstryk, nagle facet z frędzlami i piórami na głowie zaczyna uciekać z Twoim aparatem, a jego kompani, przez moment patrząc pytającym wzrokiem po sobie, jakby zdawali się pytać Co się stało, co on zrobił, dlaczego ucieka z aparatem tego Pana? szybko rzucają się za nim w pościg. Stoisz trochę osowiały, mijany przez wciąż niemalejące, mimo zbliżającego się wieczoru, ilości turystów. Czy go złapią, czy nie.. myślisz sobie, ale chyba już wiesz, że nie ma sensu czekać na jakąkolwiek odpowiedź na postawione przez Ciebie pytanie.

Trudno. W drodze na dworzec, zahaczasz jeszcze o stoisko z watą cukrową za pięć złotych i patrząc na cyganów w oddali rzucających coraz to nowszymi kanapkami w kierunku McDonalds delektujesz się prawdziwym polskim cukrem scalonym z prawdziwym polskim sprężonym powietrzem. Na dworcu wydajesz sto dwadzieścia złotych na pierwszą klasę w najbliższym pociągu do domu, kupując jeszcze po drodze w warsie soczek w kartonie Kaczor Donald z monstrualnie mocno przyklejoną słomką, zdającą się tworzyć miejscami jedną całość z sąsiadującym z nią butaprenem.

Tuż przed dwudziestą czwartą jesteś u progu drzwi Twojego mieszkania. Wchodzisz do środka, pośpiesznie zdejmując buty. Zlane potem skarpetki zdają się wołać o zimny prysznic, więc wchodzisz w nich prosto do wanny, odkręcając chłodną, zbawienną w swej formie i treści wodę. Ogromne zmęczenie i pulsowanie w skroniach nie dają zapomnieć że to był długi dzień.

Całe szczęście, że w lodówce czeka dżem truskawkowy i oliwki.

caster
O mnie caster

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości